Izotek - dzień 247 - KONIEC KURACJI !

 No i stało się, koniec :)


Wczoraj, 26 czerwca wziąłem ostatnią tabletkę izoteku.


Ostatnie dni no takie lekko mecząc, powiedzmy proces dochodzenia do siebie.

Non stop towarzyszyło mi zmęczenie, chęć spania.

I jakaś taka generalna walka ze sobą, ale ogólnie jest spoko.


Dzisiaj z tej właśnie racji idę na rynek, pić piwa w ilości dużej.

Upał daje 


No i tak się jakoś stało, że nie dokończyłem pisać w poniedziałek.

Wyszedłem z domu o 18 na piwo i wróciłem po 21 następnego dnia :P


Piękne doświadczenie, którego całkiem serio już nie powinienem powtarzać.


Nie mam siły nic więcej, dzisiaj pisać.

Póki co świętowanie, końca izoteku, hehe.

Może trochę za szybkie i za intesywne. ale kurdebele. wakacje :)


Dobra, może dzisiaj, bo w sumie to już dzień 250 (środa), ale ostatnia tabletka  była w niedziele.

Wczoraj mocno zabalowałem, impreza, może bardziej przygoda z podziałem na misje trwała jakieś 27 godzin.


Dzisiaj w miare odespałem i chyba mogę zrobić w końcu podsumowanie :P


Kurację oceniam na, no faktycznie dość ciężką, ale nie z powodu jakichś fizycznych dolegliwości czy wysuszenia.

To psychika tutaj najbardziej cierpiała.

Dlatego przede wszystkim, rana numer jeden, obserwować siebie bardzo dokładnie, jeżeli po jakichś 2/3 tygodnia o zwiększenia dawki, humor będzie zadziwiająco niestabilny bądź po prostu zły - to raczej nie jest kwestia ciebie, tylko właśnie izoteku i za dużej dawki.

Na swoim przykładzie wiem, że biorąc 30 mg/dobę, czułem się świetnie - naprawdę.

Wysuszenie klasycznie, ale do tego się po pewnym czasie każdy przyzwyczaja.


Natomiast gdy tylko zacząłem brać 40 mg/dobę, no po jakichś niecałych 2 tygodniach, humor zaczął się diametralnie psuć.

Wtedy właśnie weszło solidne rozdrażnienie, nerwowość, rozbicie.

Chwilami było lepiej, ale to tak na powiedzmy dzień, może dwa.

Później znowu jazda.

Z tego też powodu grudzień był dla mnie okropnym miesiącem, a to był dopiero początek.

Naprawdę bardzo ciężkie i niezrozumiałe było dla mnie, że jednego dnia idę do znajomych na piwo (bezalkoholowe) i bawie się świetnie, jestem żywy, zabawowy i jakoś tak generalnie chce mi się.

Sytuacja powtarza się za powiedzmy jakieś 2/3 tygodnie, wszystko jest kurwa tragiczne.

Mam wszystkich dość, wkurzają mnie i irytują.

Ten jest taki, a ten taki - wszystko źle.

I koniec końców mam też dość siebie i tego wszystkiego co się dzieje w mojej głowie.

Totalne dno jeżeli chodzi o jakieś poczucie własnej wartości.

Dosłownie równia pochyła.

A co najgorsze, po prostu nie wiesz o co biega.

Bywałem może czasem trochę zmienny, ale mimo wszystko nigdy aż tak.

Tu jest dosłownie zmiana z jednego krańca na drugi.

Brałem oczywiście pod uwagę, że to może być izotek, ale straciłem trochę rachubę.

A im dłużej go brałem, tym bardziej stawałem się przekonany, że to na pewno nie jest izotek, tylko ja.

I tym o to sposobem nadszedł sylwester, gdzie de fecato bawiłem się okropnie, pozwoliłem sobie, w zasadzie ostro się najebać.

Mój były już teraz związek, zaczął się właśnie w grudniu powoli sypać.

Na sylwestra zacząłem wylewać z siebie jakieś problemy, z tym że powoli wszystko stawało się moim problemem.


Styczeń, nie wiem, miałem jakieś 2/3 pierwsze dni, jakby spokój w sobie.

Grałem sobie w gry ze znajomymi, słuchałem w kółko 10 utworów i było okej.

No i tutaj zaczynam poziom hard :)

 4 stycznia poszedłem do dermatologa, okazało się, że wyniki są całkiem spoko, więc możemy podwyższyć do 60 mg/dobę.

No w sumie fajnie, bo szybciej skończę kuracje, taki był w zasadzie plan.

Minął jakiś tydzień, tutaj to już nawet nie wiem co i jak dokładnie.

Humor pogorszył się jeszcze bardziej.

Spadek  był taki mimo wszystko stopniowy, że nie czułem konkretnej relacji między powiększeniem a dawki, a jeszcze gorszym nastrojem.

17 stycznia rozstałem się z dziewczyną, dostałem covida, który dość konkretnie mnie rozłożył i zaraz miałem sesje, na którą w ogóle nie byłem gotowy.

Do tego moja cera przechodziła dosłownie najgorszy okres ze wszystkich.

No nie mogło  być inaczej, niż w chuj ogromne załamanie nerwowe.

Jedyne co sprawiało mi przyjemność było spanie, bo nic nie czułem :)

No wydaje mi się, że to akurat można podpiąć pod epizod depresyjny.

Wybrałem się wtedy nawet raz do psychologa, prywatnego oczywiście, który zrobił mi test na swoim tablecie i wyszło tam tyle rzeczy, że nawet nie chciało mi się wierzyć.

Powiedział, że 10 wizyt z góry płatnych, ew. ma Pan tutaj numer do psychiatry.

Stwierdziłem, że nie ma bata i koleś chyba troszkę tutaj nakręca, żeby sobie zarobić.


No i tak sobie żyłem, raz sie najbałem, to po prostu nie czułem nic - i to było fajne.

Na drugi dzień za to mega zwała.


Luty, niby ferie, wow.

I nawet coś w nie porobiłem - ale wszystko kończyło się załamaniem.

Byłem w górach na wschodzie słońca - wszystko całkiem spoko, nawet byłem w stanie się trochę pośmiać, podczas jazdy.

Na górze już, po wschodzie słońca, nagle dostaje załamania.

Czuje się samotny, opuszczony, jakby kogoś brakuje, wiadomo, że w pewnie w dużej mierze chodziło o Patrycję, ale tutaj było też coś więcej, jakieś poczucie, że nie ma nic sensu.

A w dodatku nikt mnie nie rozumie, bo nie rozumiem siebie nawet ja sam.


Jeszcze w lutym, wybrałem się na 2 dniowy wyjazd, w ciemne, samochodem.

Na początku było fajnie, coś się dzieje.

Co jakiś czas jednak, dostawałem uderzeń nastrojowych.

Jest spoko, nagle jeb.

Po jakimś czasie znowu całkiem wesoło i jeb.

Bo znowu się czuje samotny, co sie przekładało na to że nikt mnie nie rozumie, a tak naprawdę po prostu nie rozumiem samego siebie.


Pierwszego wieczoru obaliliśmy wódkę na spółe.

No solidnie się porobliiśmy, było całkiem wesoło.

Następny dzień za to zmiótł mnie z planszy.

Nie kacem, bo jego praktycznie nie było.

Wtedy właśnie doświadczyłem chyba najmocniejszego załamania jakie kiedykolwiek miałem.

Szczawnica, góra Palenica - miejsce największego zjazdu, całej tej kuracji.

Poczułem wtedy, że dosłownie rozpada się na części, że ja już tak nie mogę.

Nic już nie będzie takie samo.

Skoro nawet taki wyjazd, nie daje mi radości, nawet tutaj czuje się tak fatalnie, życie już nie ma sensu.

Nie czułem już lęku, jaki też mi towarzyszyło często przy kuracji.

Czułem totalną pustkę, brak sensu, celu - nic.

Żadnego słowa tego nie opiszą, jeżeli sam czegoś podobnego nie przeżyłeś.

Po prostu nie przejmujesz się niczym, bo nic sie nie liczy.

Masz ochotę zniknąć, przestać ciągnąć te karuzele beznadziei.

Tutaj właśnie dotarło do mnie, że nie mogę pić alkoholu nie tylko ze względu na watrobę.

Moja psychika jest w 10 razy gorszym stanie, gdy tylko się napiję - i to nie musi być dużo.


Puściło mnie dopiero na wieczór, jak już wróciliśmy do pokoju.

Wtedy zrobiło się nawet przyjemniej, karty, herbatka, taki dosłownie odwrotny wieczór do poprzedniego.


Marzec, miał jakieś pojedyncze lepsze dni, był wyjazd do Wadowic.

Ale generalnie utrzymywał się zły nastrój, z tendencją do chujowego.

Zaczałem sobie grać w garażu, sam.

Dawało mi to jakąś możliwość wyżycia się, przerzucenia tego całego syfu na gitarę.


Tutaj też, bardzo, w sumie całkowicie poprawiła mi się cera.

Naglę, stała się czysta.

Nie cieszyło mnie to jednak w zasadzie ani trochę - i to już było dla mnie mocno niepokojące.

Robisz coś, liczysz na to od lat, a gdy to sie staje, dosłownie jakby nic, nic się nie zmieniło.

Marzec generalnie dalej ciągnął się chujowo.

Dużo lęków, dużo nienawiści i niezrozumienia samego siebie.


Dopiero w kwietniu, doświadczyłem, wiadomo że przez chwile, ale lekkiej poprawy nastroju.

Pierwsze cieplejsze dni, pogadałem też z była dziewczyną, nawet doszło do spotkania, takiego stricte koleżeńskiego, trochę się pośmiać z tego co było.

Poznałem też, wtedy już trochę bardziej, nowych pracowników Mikro.

I to wszystko jakoś tak zaczęło w końcu wyglądać lepiej.

Pojechałem nawet pierwszy raz do rybia samochodem jako kierowca.

I wróciłem. 

Bez żadnych problemów, bez stresu.

A gdy wróciłem, nie poczułem absolutnie nic.

I to znowu było dla mnie w chuj niepokojące - przecież czuje, że mam z czego i powinienem się cieszyć. Być w jakiśkolwiek sposób z siebie dumny.

A ja nie czuje dosłownie nic.

Nawet jakieś lekkie negatywne emocje, niżeli pozytywne.


No i tak to mniej więcej ten kwiecień wyglądał.

Zdarzyło się pare lepszych dni, czy chociaż momentów, ale dalej, większość było depresyjna.


Weekend majowy natomiast, wyrwałem się z pracy.

Pierwszy raz w zasadzie. Każdy weekend majowy zawsze brałem wszystkie zmiany.

Tutaj, dosłownie na ostatnią chwile, wytargowałem wolne.

No i pojechałem, podejmując te bardzo spontaniczną dezycje.

I tutaj sytuacja się powórzyła.

1 dzień super, naprawdę dobra zabawa, dużo wódki z pieprzem :P
Następny dzień świetny nastrój, lekki kac, ale jest super.

I nagle przychodzi wieczór, coś sie w głowie zaczyna psuć.

Myślenie gdzieś zaczyna zbaczać.

Trochę rzeczy się do tego skumulowało, jak odpał agresji u znajomego, zielone papieroski itp.

Znowu oczywiście zwała z naprawdę dużym atakiem leków.

Cały następny dzień, czyli już dzień powrotny, miałem dość wszystkich i wszystkiego.

Chciałem tylko wrócić do domu i już nie musieć patrzeć na nikogo :P


No i cóż, depresyjne życie dalej trwało, chociaż było w nim nieco więcej słońca.

Dalej jednak, uderzały mnie zwały, jakieś wewnętrzne niezadowolenie.

Nawet jak jest fajnie, wystarczy jedna rzecz, która nawet nie jest konkretnym powodem, żeby czuć się źle, a ja jestem załamany.

Świadomy głupoty, ale to jak pułapka bez wyjścia.


Była jeszcze sytuacja z piciem na miasteczku AGH.

Bawiłem się przedni, wypiłem w chuj - całe wino, później wódke na spółę.

A na 11 do pracy, hehe.

Dotarłem najebany, ale mega razbawiony.

Zszedłem na kawkę do biura i miałem ubaw życia.

Po czym wróciłem do kabiny, wybiła nie wiem, 15/16 a ja zacząłem dostawać tak mocnego napadu leków jak nigy wcześniej.

I tak jak zwykle to są jakieś konkretne obawy, wyobrażenia czy przekonania.

Wtedy nawet nie potrafiłem dokładnie określić, o co biega.

Siedziałem jak sierota, rzucałem taśmą z ręki do ręki, żeby cokolwiek się rozluźnić.


No i nadszedł wielkopomny dzień, 17 maja - ostatnia wizyta u dermatologa.

Okazało się, że wyniki mam bardzo dobre, co mnie mega zdziwiło bo dopiero co piłem wódkę z pieprzem :P

Dermatolog stwierdziła, że w zasadzie to końćzymy kuracje, nie ma sensu dłużej blablalba.

Taka trochę nagłą zmiana, nie wiem czym spowodowana.

Jakby na każdej wizycie jej mówiłem że schudłem, że troche nastrój zjebany itp.

Ta mówiła że kuracja jakoś do końca czerwca.

Nagle stwierdziła, że 120 mg starczy, zamiast 150 mg, a zasada, że kuracja musi trwać jeszcze 2 miesiące od kiedy wyjedzie ostatni pryszcz jest nieważna.

A że mi ostatni wyszedł akurat na majówkę, to tutaj już decyzje zacząłem podejmować sam.


Z 60 mg/dobę, zszedłem do 30mg/dobę.

I tutaj podziała się magia.

Minął 1 tydzień i 5 dni, nagle poczułem się dobrze.

Pamiętam jak wczoraj, że jednego dnia (piątek), obudziłem się w chuj zdenerwowany, taki rozdrażniony, po prostu od samego rana.

I cały dzień chodziłem z takim wkurwem.

Ale nie był to jak dotąd smutek, tylko właśnie wkurw.

Budzę się następnego dnia i nagle wszystko po prostu jest dobrze.

Nie jestem wkurwiony, nie jestem chyba smutny.

Zdolność do odczuwania czegokolwiek pozytywnego zaczęła wracać.

Wow.

To było naprawdę mocne.


I tak też, stało się jasne, że izotek, dosłownie niszczył mnie psychicznie.

I jasne, były to jakieś tam, tak czy siak moje lęki, które jak chyba każdy mam.

Rzecz w tym, że izotek potęgował te lęki do jakichś niemożliwych stanów.

Sprawiał, że zaczynasz się trząść i stawać się niezdolnym do myślenia, ani zrobienia czegokolwiek.


Jedyne pogorszenie poczułem, jakieś 3 dni, jak na sam koniec zszedłem sobie z 30 mg/dobę do 20 mg/dobę.

Zrobiłem to już na ostatni tydzień kuracji, aby zejść jak najłagodniej.

Wtedy też poczułem, lekki wkurw i jakiś spadek nastroju.

Trwało to przez 2/3 dni.


Co trochę okropne, największe zwały poprzedone były momentami, kiedy czuje się zajebiście.

Tak było chyba za każdym razem. I za tym ostatnim też.

Wtorek granie w garażu, czułem się znakomicie.

Żywo, generalne zadowolenie.

Aż nagle przechodzi ci przez głowę tak myśl: "Jezu, ale dobrze się czuje, aż za dobrze"

Jeżeli tylko padnie ta myśl "za dobrze", oznacza to, że jutro dostane mega zwały.

To jest okropne, ale tak faktycznie u mnie to działało.

(może nadal działa)


Póki co jestem 3 dzień bez izoteku, jest spoko, ale zarazem ciężko powiedzieć, bo część 1 i cały 2 dzień, to była jedna wielka przygoda (wyrwa z życia :P ).



Złota rada jaką mogę dać wam, przyszłym czytelnikom czy też trądzikowcom izotekowcom, to na pewno:

Jeżeli czujesz się źle psychicznie, dłużej niż 3 tygodnie, zmniejsz dawkę.

Naprawdę, nie warto męczyć się na wysokich dawkach, tylko po to żeby szybciej skończyć kurację, bo szybciej możesz skończyć ze sobą, hehe.

Lepiej brać mniejszą, a nawet nie będziesz czuć, że jesteś podczas jakiejkolwiek kuracji.




Też ciekawa kwestia, krew z nosa towarzyszyła mi w zasadzie tylko podczas brania 40 mg/dobę.

Więcej czy mniej, krew w ogóle nie leciała.

Tak też przy 40 byłem najbardziej wkurwiony i rozdrażniony.

Dopiero przy 60, totalne zagubienie, lęki i niemożność zrozumienia samego siebie.


Każdy ma swoją dawkę, która będzie mu służyć, albo przynamniej nie będziesz szkodzić.

U mnie było to 30mg :)




Całkiem dziwne się czuje, że to już koniec tej przygody, bo gdzieś tam się przyzwyczaiłem, że jest taki blog, trochę prywatny, trochę nie, odpowiada mi to.

I mogę sobie tu wypisać wszystko co mnie wkurwia, czego nie rozumiem, jak sie czuje.

W ogóle chyba to co mnie najbardziej uderzyło i potrafiłem ubrać w słowa, było to poczucie wewnętrznego więzienia.

Okropne ale to coś towarzyszyło mi niemal cały czas.

Że jakby jestem zamknięty, albo jakiś problem jest zamknięty we mnie.

Że je sam dla siebie jestem więzieniem, tym co złe.

I niezależnie gdzie pojadę, czy coś zmienię czy nie, dalej to będą ja, a razem ze mną poczucie wewnętrznego więzienia.



Oh, dużo by tu pisać i możliwe że coś tu jeszcze kiedyś napiszę, jak mi się nazbiera.

Mam jednak ogromną nadzieje, że nie będę już musiał tu pisać nic na temat trądziku :)

I tego życzę też wam, wszystkim którzy zmagają, bądź zmagali się z trądzikiem.

Krótko podsumowując kurację: warto, ale rozsądnie z dawką.

Niech myśli dermatolog, ale myśl też i Ty :)


Dziękuję, za te 250 dni, peace.




💓







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Izotek - dzień 100 !

Izotek - dzień 112